Czasami pomysł na tekst chodzi za mną cały tydzień. Każdego dnia dokładam sobie w głowie kolejne zdania, pomysły, przemyślenia. Czasami mam tylko temat. Wtedy siadam, rozpisuję plan i piszę według niego. Tydzień temu miałam tylko pierwsze zdanie. Nie miałam pojęcia, dokąd mnie zaprowadzi, po prostu usiadłam i zaczęłam pisać. Ale dziś będzie inaczej. Przez ostatnie dni kolekcjonowałam zdania. Zapisywałam mniej lub bardziej absurdalne zbitki słów. Co z tego wyszło? Coś dziwnego? A może zupełnie zwyczajnego? Ot, codzienne życie.
Kupiłem pastę śródziemnomorską. Ale majtki się spaliły.
Michał wybrał się na większe zakupy do hipermarketu mieszczącego się w centrum handlowym. Zapełnił koszyk, podszedł do kasy. I wtedy uruchomił się alarm przeciwpożarowy. Nakazano porzucić koszyki i udać się do wyjścia. Przyjechała straż pożarna i policja. Trwało zabezpieczenie terenu, gaszenie pożaru, oddymianie korytarzy. Po godzinie wciąż nie można było wejść do centrum. Uznał, że nie ma sensu dłużej czekać i wrócił do domu. I dobrze, bo akcja trwała jeszcze kilka godzin. Do końca nie wiadomo na czym polegała, bo jak się okazało, spaliło się zaledwie parę ciuchów w sklepie znajdującym się na drugim końcu centrum (czyli w innej strefie pożarowej, którą spokojnie można było odciąć).
Nie było już czasu, aby pójść do innego sklepu. Przez cały wieczór, następny dzień i jeszcze kilka kolejnych słyszałam przy różnych okazjach: No miałem to już w koszyku, ale wiesz… majtki się spaliły.
Nikt nie robi bukietów z gipsówki
Na Dzień Kobiet zażyczyłam sobie gipsówkę. Uwielbiam jej delikatne kwiaty i strukturę całej gałązki. Nie kojarzysz? Wygląda tak:
Tych kwiatów używa się przeważnie do uzupełnienia bukietów. Idealnie kontrastuje z dużymi i masywnymi kwiatami, jak róże. Problem polegał na tym, że ja miałam ochotę na samą gipsówkę (róż nie lubię, tak na marginesie). Ale dlaczego był to problem? Pani z kwiaciarni nie była zbyt chętna, żeby sprzedać wszystko co jej zostało. Bo nie będzie miała dodatku do bukietów. Podobno nikt nie robi bukietów z gipsówki.
Jaki jest Twój stosunek do Dnia Kobiet?
Parę dni wcześniej Michał zapytał, co sądzę o Dniu Kobiet. Odpowiedziałam, żeby nie kombinował, bo od bukietu się nie wymiga. (Nawet uprzątnęłam poprzedni, żeby zrobić miejsce). I że każda okazja do świętowania jest dobra.
Ale trzeba przyznać, że pytanie było zasadne. Czy wciąż powinniśmy świętować Dzień Kobiet? Co to o nas mówi? Bo przecież gdy obchodzimy Dzień Polarnego Niedźwiedzia, Dzień Mokradeł czy nawet Dzień Dziecka chcemy zwrócić uwagę na to, co wymaga ochrony. Co jest zbyt słabe, by obronić się samodzielnie. Czy chcemy być postrzegane z takiej właśnie pozycji?
Nie odpowiem tu na pytanie czy powinnaś obchodzić Dzień Kobiet – wybór należy do Ciebie. Nie powiem, że pod żadnym pozorem nie powinieneś składać kobietom życzeń, bo możesz kogoś urazić. Ale zostawię dwa wartościowe teksty na ten temat:
Dzień Kobiet – jak to się zaczęło i co tak naprawdę oznacza
Dzień Kobiet – świętować czy nie świętować
Potrzebą dzieci jest klarowne przywództwo, a nie bycie pytanym o wszystko
Po przeczytaniu artykułu, do którego linkowałam przed chwilą, trafiłam na inny, o wypaleniu rodzicielskim. Pojawił się, jakby pode mnie, dokładnie odpowiadając na pytania, które zagościły w mojej głowie dzień wcześniej.
Dużo rozmawialiśmy o granicach, ramach, swobodzie, odpowiedzialności, współdecydowaniu. Tak, jesteśmy tym pokoleniem rodziców, które chciało inaczej, ale chyba przedobrzyło. Które wierzyło, że dziecko ma pełne prawo głosu i powinno współdecydować o tym, co się dzieje w rodzinie, zapominając, że współdecydowanie jest po prostu umiejętnością i to wcale nie najłatwiejszą, którą zdobywa się małymi krokami, że jest to odpowiedzialność, do której trzeba dojrzeć.
Gdy przychodzi wieczór jestem totalnie przytłoczona ilością decyzji, które muszę podejmować przez cały dzień. W sprawach rodzinnych, osobistych, w pracy. Gdy Michał zadaje mi pytanie, co chcę zjeść na kolację, które przecież wynika z dobrej woli, mam ochotę go rozszarpać. Zwykle odpowiadam, nie kryjąc wrogości: Mówiłam Ci setki razy, zjem co zrobisz… Podejmowanie decyzji jest trudne. Współdecydowanie jest jeszcze trudniejsze. Chcemy uczyć tego nasze dzieci. Ale nie możemy ich tym obciążać.
Jeśli zaciekawił Cię ten wątek polecam oryginalny artykuł. Na koniec dodam tylko dwa bardziej optymistyczne wątki. Pierwszy to fragment książki Jespera Juula, Zamiast wychowania. O sile relacji z dzieckiem:
Czy popełniliście błędy na swojej rodzicielskiej drodze? O, tak, z pewnością! Najlepsi rodzice, jakich znam, robią ich po 20 dziennie. Jeśli Wasza średnia nie przekracza trzydziestu, spokojnie możecie je sobie wybaczyć. (…)
Drugi dotyczy przyczyny naszych rozważań. Scenariusz całkiem standardowy. Dziecko zaczyna zachowywać się coraz gorzej. Rodzice próbują różnych rzeczy, które nie działają. Rodzice odbywają poważną rozmowę na temat tego, jak jest źle, z czego to może wynikać i co można z tym zrobić. Czasem szukają pomocy w książkach lub w rozmowach z innymi rodzicami i specjalistami. A potem okazuje się, że dziecko po dwóch tygodniach choroby w końcu wyszło z domu, poszło na trening, dostarczyło sobie odpowiedniej dawki ruchu i świeżego powietrza, i problem wyparował…
(Co nie oznacza, że nie warto rozmawiać i szukać sposobów. Ale czasami warto chwilę poczekać i sprawdzić, gdzie leży prawdziwy problem).
Przestań kupować latte za 15 złotych!
Przez ostatnie trzy tygodnie każdy dzień zaczynałam od rehabilitacji. Gdy zaraz po niej jechałam do pracy kupowałam kawę w kawiarni speciality znajdującej się w pobliżu. Niedawno nauczyłam się pić (i doceniać) przelewy, dzięki czemu mogę kupić bardzo dobrej jakości kawę w stosunkowo niskiej cenie. Tak sobie pomyślałam, płacąc 14 zł za mały kubek Kolumbii od Kafara. I wtedy przypomniał mi się ten filmik, w którym Marcin Osman tłumaczył, że ktoś, kto kupuje kawę w Starbucksie za 15 zł nie ma prawa narzekać, że mu brakuje kasy. Był rok 2018. Ale się podziało, co?
Ale skąd mam wiedzieć, że on nie szyje kąpielówek?
Tak, to zdanie również padło w tym tygodniu. Standardowy dzień w edukacji domowej. Odpalamy platformę edukacyjną, z której się uczymy. Otwieramy kolejne karty z j. angielskiego. Zupełnie niewinne zadanie. Na obrazku chłopiec, Sam, kilka ikonek przedstawiających kąpielówki, wiolonczelę (lub inny instrument smyczkowy, trudno powiedzieć), rower. Przy nich wypisane dni tygodnia. Ćwiczenie polega na stworzeniu zdania: On Monday Sam goes swimming.
Proste? Pewnie, że proste. Ale po co sobie ułatwiać życie, skoro można je sobie utrudnić! A. twierdzi, że nie wie, co Sam robi w poniedziałek. I skąd pomysł, że chodzi o pływanie. Bo przecież na obrazku nie jest pokazany Sam, który pływa. Nawet nie ma basenu. (Wyobraziłam sobie, że chcąc zapisać w kalendarzu, że w poniedziałek mam lekcje wklejam swoje zdjęcie przed klasą, zamiast po prostu zapisać godzinę).
— A może on szyje te kąpielówki?
— Dobrze, to powiedz: On Monday Sam sews swimming trunks!
Bo przecież to kompletnie nie ma znaczenia co robi Sam. Ważne, żeby A. umiał stworzyć zdanie z „on Monday”. Ale nie, dyskusja trwa nadal. Bo obrazki niewyraźne, bo nie jest to oczywiste, bo zadanie bez sensu… I z jednej strony naprawdę potrafię docenić samodzielne i krytyczne myślenie (niektóre z tych zadań naprawdę są bez sensu lub lecą takim stereotypem, że zgłaszamy to jako błąd), ale żeby tak przy każdym zadaniu…
Pamiętasz, jak przed chwilą pisałam o niewybieganym, zbuntowanym dziecku? Tym razem chodziło o jedzenie. Zjadł drugie śniadanie, dokończył lekcje. Wdech, wydech, wdech, wydech.
(Gdyby ktoś chciał poczytać o innych urokach edukacji domowej, to przypominam, że już kiedyś o tym pisałam).
A jak Tobie minął tydzień? Jakie zdania się do Ciebie przykleiły?