Powiedzmy sobie szczerze – farbowanie tkanin zdecydowanie NIE stanie się moim hobby. Nie twierdzę, że jest bez sensu i że nie polecam. Jestem przekonana, że dla wielu osób może stać się wspaniałą, wieloletnią przygodą. Ja wrócę chyba jednak do szydełkowania…
Nauczanie przez czytanie
Zaczęłam jak zawsze – od zdobycia wiedzy. A że lubię uczyć się z książek (i kursów, jak już wiesz) zaczęłam od zakupu książki Aleksandry Bystry „Dzikie barwy”. I zanim przejdę do dalszej części muszę powiedzieć, że książka jest CUDOWANA. Pięknie wydana (selfpublishing), spójna, kompletna. Żadnego lania wody, same konkrety. Świetne zdjęcia. Czytelny układ. Przewertowałam ją na wszystkie możliwe strony kilkadziesiąt razy. Naprawdę jestem pod wrażeniem i choć zarzucam barwienie tkanin chętnie zostawię sobie tę książkę, jako album do przeglądania.
I jak już poczyniłam ten ważny wstęp, mogę przejść do tego, że czuję zawód. Nie jest to winą autorki, a raczej mojego błędnego wyobrażenia o „dzikich barwach”. Po pierwsze, miałam wyobrażenie, że do farbowania roślinami używa się… roślin. I nic więcej. Oczywiście jest to możliwe, ale bardzo wielu barw nie da się w ten sposób uzyskać, albo są nietrwałe. Potrzebna jest zaprawa ałunowa lub siarczan żelaza. Długo wzbraniałam się przed ich użyciem. Głównie dlatego, że z braku innej możliwości, barwiłam w kuchni. Ale też dlatego, że bardzo chciałam wierzyć, że bez tego też można.
Po drugie, marzyło mi się wykorzystanie rodzimych roślin, zebranych własnoręcznie. Chciałam użyć zafarbowanych tkanin w instalacji, którą budujemy na Festiwal Łódź Wielu Kultur. A że instalacja towarzyszy projektowi „400 m2 nadziei” użycie dzikich roślin byłoby najtrafniejsze. Niestety dość mizerne efekty zmusiły mnie do sięgnięcia po barwierskie „pewniki”, takie jak alkanna barwierska czy rezeda żółtawa. A to rośliny, które raczej kojarzymy z basenem Morza Śródziemnego.
Po trzecie, już zaczynam rozumieć co musieli czuć odbiorcy moich „workboxów”. Dla tych, którzy nie są ze mną aż tak długo — workbox to pudełko, w którym zamieściłam całą masę różnych materiałów pomocnych w samodzielnym projektowaniu ogrodu. Były tam książeczki ze szczegółowymi opisami, karty zadań, naklejki i kalki, linijki i sznurki, kolorowe karty z elementami naturalnych placów zabaw. Chciałam zawrzeć w nim całą swoją wiedzę na ten temat i włożyłam w to całe serce. Nawet teraz, jak o tym piszę, myślę, że to było naprawdę dobre. Ale… przypuszczam, że mogło być przytłaczające i wcale niepotrzebne. Jeśli nie jesteś projektantem ogrodów, a tylko urządzasz własną przestrzeń, najprawdopodobniej nie potrzebujesz aż tak wielu informacji. A w każdym razie nie od razu. Właśnie dlatego w moim najnowszym e-booku „Naturalny plac zabaw. Poradnik dla właścicieli ogrodów przydomowych i (przed)szkolny” przebudowałam rozdział o projektowaniu ogrodu to niezbędnego minimum.
Wracając do książki „Dzikie barwy” – z jednej strony bardzo doceniam ten ogrom wiedzy, który mogłam przyswoić. Z drugiej, czułam się trochę przytłoczona. Zabrakło mi jakiegoś krótkiego rozdziału: Dla absolutnie początkujących. Z takimi pewnikami. Nie, że mam opcję A i B, i C. I że A mogę połączyć z B lub C, ale mogę też nie łączyć… Po prostu – gdy chcesz taki kolor, weź taką roślinę i zrób tak i tak. Bo może by mi to wystarczyło. A jak nabiorę ochoty, to wtedy mogę czytać dalej, niuansować odcienie, bawić się zaprawami i bejcami.
Jak pisałam – książka jest fantastyczna i to nie wina autorki, że czuję się zawiedziona, a raczej moich nierealnych oczekiwań.
A skoro już jesteśmy przy haśle „Nauczanie przez czytanie” — zastanawiam się czy nie reaktywować mojego e-booka na ten temat, w formie artykułu tutaj. O uczeniu dzieci poprzez książki. Co Ty na to? Przeczytał_byś?
No to zaczynamy
Książkę pochłonęłam w jeden weekend i wielokrotnie do niej wracałam. Powiem szczerze, że bardzo długo zbierałam się, żeby zacząć. Tak duża była „szansa” na porażkę, że autentycznie odczuwałam strach. No, ale nie nauczysz się, dopóki nie spróbujesz.
I spróbowałam. Pierwszy raz, potem drugi, trzeci i kolejny. Na potrzeby tego wpisu próbowałam policzyć ile było tych prób i doszłam do 11. Każda złożona z wielu etapów. Bo najpierw trzeba dociąć tkaninę i wyprać ją. W międzyczasie zrobić mleko sojowe na bejcę. To jedna z opcji, ale za radą autorki chciałam spróbować. Pan z lokalnego warzywniaka specjalnie dla mnie zakupił soję. Mleko robiłam samodzielnie. W kolejnych wersjach kupiłam gotowiec. Okazało się, że jest pełen dodatków, które tylko zabrudziły tkaninę. Później bejcowanie w tym mleku. Najprawdopodobniej zrobiłam to źle, bo mleko nie rozłożyło się równomiernie na tkaninie, co wyszło dopiero podczas farbowania.
Potem zbiór roślin. Miałam wrażenie, że oberwałam pół drzewa… Oczywiście przesadzam. Zbierałam liście brzozy z kilku drzew, żeby jak najmniej zaszkodzić. Okazało się to nie takie łatwe, bo dolne gałęzie brzóz są dość wysoko. Później cały wieczór je cięłam. A i tak okazało się, że mam ich zdecydowanie za mało. Kusiło mnie farbowanie szyszkami świerku, ale odkąd zaczęłam myśleć o farbowaniu, wszędzie zaczęłam widzieć krzewy czarnego bzu. Na każdym kroku. Jakby mi chciały przypomnieć, że różowy kolor to najlepiej od nich. Gdy już uznałam, że nie mam wyjścia, poszłam na łowy. W tym wypadku zebranie odpowiedniej ilości materiału nie było trudne, bo owoce są znacznie cięższe niż liście. To był mój ostatni zbiór. Po kolejnych nieudanych próbach postawiłam na rośliny, które łatwo kupić – ketmię, kawę, a później wspomniane „pewniaki”.
No dobra, to dopiero zbiór. Później taki materiał roślinny trzeba wygotować w wielkim garze. Pożyczyłam takowy od mamy, ale po pierwszych próbach okazało się, że brudzi tkaniny. Znalazłam ubytek w emalii. Ale nie wiem czy to było przyczyną, bo podobne plamy pojawiały się też w późniejszych barwieniach, już w nowym garnku. Tak czy owak – kilka godzin gotowania (aż nie chcę myśleć, jaki przyjdzie rachunek za prąd) wśród zapachów, które dla mnie były dość przyjemne, ale dla Michała, po jego przygodach z zatokami – niekoniecznie.
Później odcedzanie i kolejne godziny gotowania, tym razem tkanin. Na początku próbowałam z surówką bawełnianą, którą mam po wystawie o nudzie. Używam jej do haftowania cytatów. Ale do farbowania okazała się za gruba. Bardzo trudno było ją wymieszać w garnku. Tym bardziej, że chciałam od razu zafarbować dłuższy kawałek, żeby użyć go do wspomnianej wcześniej instalacji. Oczywiście zakładałam, że konieczne będą wielokrotne próby, ale że mam tej tkaniny w zapasie, postanowiłam od razu próbować na większym kawałku. Brak przestrzeni w garnku i nieudane bejcowanie, a może i stary garnek sprawiły, że choć kolory wyszły bardzo ciekawe, tkanina pokryta była przeróżnymi plamami – czarnymi kropkami i brązowo-beżowymi plackami. No generalnie masakra.
Zmieniłam więc tkaninę, którą tym razem musiałam kupić. I znów wyprać, zabejcować… Tym razem bejcowałam w gotowym mleku, które jak wspomniałam, pełne było dodatków. Nie wiem czy to z ich winy, ale z bejcowania wyjęłam totalnie brudną szmatkę. Wyprałam ją czym prędzej i postanowiłam, że próbuję bez bejcowania.
No i kolejne próby. Znów czarny bez, tym razem bez bejcowania. I… lipa. To znaczy nie lipa drobnolistna czy jakaś inna. Kolor, mimo braku bejcy, wyszedł całkiem spoko, ale zrobiłam kolejny błąd i powiesiłam tkaninę na suszarce. W miejscu styku z drucikiem suszarki zrobiła się czarna kreska, a wokół niej kolor prawie całkowicie zniknął. Tak, już wiem, że tkaniny należy suszyć na leżąco. Doczytałam, że tkaniny barwione bzem w kontakcie z mydłem zasadowym robią się szare, więc je wyprałam, że sprawdzić. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – nie dość, że kreski zniknęły, to jeszcze wyszedł całkiem przyjemny szary kolor, choć mógł być trochę ciemniejszy. W kolejnej próbie użyłam kawy – znów, ładny beż, ale też bardzo jasny.
No dobra, mamy tkaninę szarą i beżową, teraz potrzebuję wreszcie czegoś kolorowego. Ketmia dały piękny różowy odcień, który… zniknął po wyschnięciu. Miałam już trochę dość, więc zrobiłam kolejne zakupy – alkanna barwierska, marzanna barwierska i rezeda żółtawa. I nawet ałun dokupiłam. (Wszystko to można kupić w sklepie Dzikie Barwy). Alkanna to moje największe rozczarowanie. Nie wiem czy to wina braku bejcy czy pH mojej wody, ale poza lekką zmianą koloru na fioletowoszary nie zadziało się nic. Poza ciemnymi plamami, które też raczej dalekie były od obiecanych fioletów. Aleksandra Bystry w swojej książce ostrzega, że ta roślinna jest kapryśna i na kolor wpływa woda. Możliwe też, że zbyt podgrzałam kąpiel barwierską. Nie sądziłam jednak, że będzie aż tak źle.
Dobra, już zbliżam się do końca, bo przydługa robi się ta historia. Marzanna barwierska to marzenie. Przepiękny różowy kolor i… kolejne plamy i przebarwienia. W drugiej kąpieli dodałam ałunu i kolor zmienił się na brzoskwiniowy. Ciekawy eksperyment, choć gdybym chciała użyć tych tkanin jako część instalacji, byłyby do siebie zbyt podobne. W tym momencie się poddałam i uznałam, że nie jestem w stanie w domowych warunkach przygotować tkanin na festiwal. Tym bardziej, że w międzyczasie uznaliśmy, że na drewnianych instalacjach też użyjemy koloru i dobrze, żeby był bardzo zbliżony do koloru tkanin, a żeby to osiągnąć muszę wybierać z gotowców.
Na koniec zalałam jeszcze rezedę, ale nie zdążyłam jej zagotować. Gdy postanowiłam zrezygnować z naturalnego barwienia, wysuszyłam pociętą roślinę i zachowałam na później. Może użyję jej do barwienia masy papierowej, którą planuję pobawić się jesienią (kupiłam już odpowiedni kurs). Zawahałam się jednak przed wylaniem wody z moczenia. Zanurzyłam w niej kawałek tkaniny. I choć roślinę moczyłam tylko jedną noc, a tkanina była w niej tylko jedną noc – wyszedł całkiem ładny, intensywny kolor. A to oznacza, że barwienie na zimno mogłoby być lepszym rozwiązaniem. Mogłabym użyć większego naczynia i rozłożyć tkaniny na płasko. Może kiedyś spróbuję… A może nie.
Błędy, o których wiem i cała reszta
W pewnym momencie to, co miało być ciekawym doświadczeniem zmieniło się w koszmar. Dosłownie – śniło mi się, że farbuję tkaniny w marzannie barwierskiej, ale w międzyczasie muszę stanąć w kolejce do mistrza barwienia rezedą żółtawą. Bo barwienie w rezedzie okazuje się bardzo skomplikowanym procesem, w którym potrzebna jest pomoc. I muszę stać w tej kolejce godzinami. Obudziłam się z bolącymi, opuchniętymi nogami. Serio!
Myślę, że podstawowy błąd, jaki popełniłam to połączenie tego z pracą. Gdybym robiła to tylko dla siebie, totalnie dla frajdy i z ciekawości – być może nie czułabym takiej presji. Z drugiej strony – koszt tkanin, surowca roślinnego i zapraw, garnka i innych sprzętów, prądu itd… Pewnie nie zdecydowałabym się na to dla samej frajdy. Wrzucenie tego w koszty projektu dawało mi motywację. Ale rodziło kolejne problemy. Gdybym próbowała na mniejszych kawałkach tkanin efekt pewnie byłby o wiele lepszy. Mogłabym użyć mniej surowca, w garnku byłoby więcej miejsca, więc uniknęłabym przebarwień.
Kolejny, duży problem to… pycha? Szczerze, nie sądziłam, że będzie to dla mnie aż tak trudne. Przez ostatni rok próbuję różnych rzeczy – od haftowania, przez szydełkowanie do rysowania. I wszystko przychodzi mi dość łatwo. Po pierwszym kursie szydełkowania miałam gotowy sweter, po drugim – kolejny. Gotowe, skończone, piękne. Założyłam, że owszem, jest to trochę skomplikowane, ale przecież dam sobie radę… Bo czemu nie? Jak widać zabrakło mi cierpliwości, uważności, motywacji… Podkreślam, że chodzi o mnie i moje doświadczenie. Czuję, że to nie dla mnie, choć wyobrażam sobie, że ktoś może się w tym odnaleźć. Więc jeśli tylko masz ochotę – próbuj.
Popełniłam kilka błędów technicznych, które rozumiem i które starałam się eliminować w kolejnych próbach – uszkodzony garnek, za mało materiału roślinnego, za gruba tkanina. Jest też szereg rzeczy, których nie rozumiem, więc nie wiem co mogłabym z tym zrobić – wybarwienia, zabrudzenia, ciemne plamy.
W barwieniu chyba najbardziej brakuje mi CTRL+Z. Gdy pomylisz się robiąc na drutach zawsze możesz to spruć i zacząć od nowa, bazując na tej samej włóczce. Tutaj nie ma zmiłuj – coś nie wyjdzie i całą robotę zaczynasz od nowa. Jest też za dużo zmiennych. Możesz wyeliminować wszystkie poprzednie błędy, a tu się okaże, że rośliny zostały za późno zebrane lub w chwili nieuwagi temperatura kąpieli barwierskiej za bardzo się podniosła.
Jak przehaftować porażkę w bluzkę?
Do instalacji użyjemy gotowych tkanin, to postanowione. Co więc stanie się z moimi nieudanymi próbkami? Marzanna wybarwiła mi tkaninę na piękny różowy kolor. Mam cztery kawałki (w pewnym momencie uznałam, że pocięcie tkaniny na mniejsze kawałki mogą ułatwić przepływ wody z barwnikiem). Cztery kawałki w pięknym odcieniu różu, z ciemnoróżowymi zaciekami i ciemnoszarymi plamami.
Wzięłam jeden kawałek i zaczęłam haftować. Zasłoniłam każdą plamkę. Zaczęłam traktować plamy jako wzór, podpowiedź do tego, gdzie haftować. Powstał abstrakcyjny wzór, a plamy magicznie „zniknęły”. Zobacz efekt przed i po":


To co mogę zrobić z kawałkiem tkaniny w pięknym kolorze i z ręcznym haftem? Uszyłam bluzkę. Taką szybką, z prostokątów. Wygląda tak:


I co o tym sądzisz?
#kolor
A że na tapecie u mnie kolor – sięgnęłam po książkę, którą od dawna miałam na półce. Nosi tytuł „#kolor” i jest to również, jak w przypadku „Dzikich barw”, selfpublishing. Olka Barczak pisze w ciekawy, lekki sposób o kolorach cenniejszych niż złoto, kolorach władzy i kolorach zakazanych. O nowych kolorach i tych z dalekiej przeszłości. O kolorach wielozmysłowych, dalekich i bliskich, nieziemskich i tych w służbach specjalnych.
Jeśli fascynuje Cię kolor – szukaj go, zdobywaj wiedzę, ale też próbuj różnych technik. Może pokochasz barwienie tkanin, a może odnajdziesz się w fotograficznym safari.
Jak pisze Olka Barczak:
Kolor nam się przydarza, jest więc rodzajem przygody.