Co to się podziało? Komorowska pisze o gotowaniu…
Przez kilka dni zastanawiałam się, o czym dziś napisać, żeby nie pisać o tym, co u nas aktualnie się dzieje. Wiesz, rozpoczęcie roku szkolnego, pierwsze dni w nowej pracy i pierwsze dziecięce bunty (niech żyje edukacja domowa!). Nie chcę o tym pisać, bo wciąż jest za dużo emocji, zamieszania, niewiadomych… Takie WSZYSTO WSZĘDZIE NARAZ. I wolę poczekać aż się trochę ustatkuje i będę mogła nabrać większego dystansu. I tak szukając tematu „zastępczego” wstawiłam obiad. Ostatni przepis z książki „Jeden garnek, jedna planeta”… No właśnie, zacznijmy od tej książki.
Jeden garnek, jedna planeta
To tytuł książki Anny Jones. O tym, jak gotować dla siebie, rodziny i Ziemi. Przepisy podzielone są według sposobu przyrządzenia: Jeden garnek, Jedna patelnia, Jedna blacha. Jest też rozdział Szybko (Cóż, moje pojęcie szybkości chyba jest trochę inne. Ja nazwałabym ten rozdział: Szybciej niż w pozostałych przepisach) oraz Jedno warzywo. Ten ostatni rozdział różni się trochę od pozostałych, bo mamy tu po 10 szybkich (szybszych) dań, z małej liczby składników, z jednym warzywem w roli głównej. To świetny sposób na pozbycie się resztek lub prosty obiad z tego, co mamy pod ręką. Dodatkowo w książce zawarte są dwa rozdziały zatytułowane Planeta oraz Nie wyrzucaj, a w nich porady jak nie marnować jedzenia (i pieniędzy), jak oszczędzać energię (i pieniądze), jak dbać o bioróżnorodność, jak pozbyć się plastiku z kuchni, jak zużywać resztki. Jest też kilka przepisów „macierzowych”. Nie wiem jak to nazwać inaczej. Chodzi o to, że jak jest przepis na dressing to masz kilka punktów, z każdego wybierasz 1 lub 2 składniki. I tak z frittatami, zupami, sosami i pesto.
I oczywiście, co dla mnie bardzo ważne, książka jest przepięknie wydana. Dobry papier, świetne zdjęcia, sensowne proporcje między przepisem a zdjęciem. I takie drobiazgi, na które zwracam uwagę – sposób podania przepisu. Lubię jak na liście składników jest od razu informacja co z nimi zrobić, czyli nie tylko 2 ząbki czosnku, ale 2 ząbki czosnku pokrojone na plasterki. Dlaczego to dla mnie ważne – o tym za chwilę.
A, i jeszcze jedno. Wszystkie przepisy są wegetariańskie (z opcjami wegańskimi).
No dobra, ale dlaczego w ogóle piszę o tej książce? Dlaczego jest tak wyjątkowa? Cóż, książka, jak każda inna. Trafiłam na nią trochę przypadkowo. Wiem, że jest dużo innych świetnych książek. Ale to właśnie ona posłużyła mi do przeprowadzenia pewnego eksperymentu. Otóż, postanowiłam zrobić WSZYSTKIE przepisy, które prezentuje autorka. I to w takiej kolejności, w jakiej zostały umieszczone w książce.
Jeden rok
Prawdę powiedziawszy nie wiem, ile mi to zajęło. Nie gotowałam z niej codziennie, zazwyczaj po 2-3 przepisy na tydzień. Czasami robiłam dłuższe przerwy. Biorąc pod uwagę, że jest tam około 80 przepisów (nie licząc tych z rozdziału Jedno warzywo) wychodzi na to, że zajęło mi to mniej niż rok.
Z książkami kulinarnymi mam tak, jak dzieci z zabawkami. Uwielbiam przeglądać je w księgarniach, długo się zastanawiam, którą wybrać, a potem nie mogę się nacieszyć zakupem. Mam ambitne plany i już prawie czuję te aromaty i smaki… A potem zaczynam gotować. Robię kilka pierwszych przepisów. Wybieram te, które wpadły mi w oko jeszcze w sklepie. Wyszło, jest pysznie, jest fajnie. Potem robię jeszcze kilka, ale już zaczynam przebierać. To nie, bo za długo trwa. To nie, bo za dużo składników. To nie, bo brakuje nam tego i tego. Na to nie mam dziś ochoty. A może jednak coś z innej książki. Po paru takich sesjach książka ląduje na półce.
Postanowiłam, że teraz będzie inaczej. Nie ma przebierania. Jeśli brakuje jakiegoś składnika – idę go kupić. Jeśli nie mam czasu – robię coś innego, ale następnego dnia wracam do tego konkretnego przepisu, na którym skończyłam. Od samego początku do samego końca.
Dla mnie, niekoniecznie dla Ciebie
Takie podejście do gotowania dało mi mnóstwo satysfakcji. Podkreślam – MI. Wiem, że podejście do gotowania może być bardzo różnorodne i nie chcę wszczynać dyskusji, które jest lepsze. Nie ma lepszych i gorszych. Powiem Ci, jak wygląda moja sytuacja, która wpływa na to, że to rozwiązanie okazało się dla mnie dobre.
Po pierwsze – nie lubiłam gotować. Nie tak, że nie znosiłam, ale po prostu nie sprawiało mi to frajdy.
Po drugie – nie umiem gotować. A już na pewno improwizować. Muszę mieć przepis i to w miarę dokładny. I muszę do niego zaglądać kilkanaście razy w trakcie gotowania (Niech żyje oświetlenie pod szafkami!).
Po trzecie – nie ma nic gorszego w gotowaniu niż wymyślanie: Co dziś na obiad… Wymyślanie z głowy lub przeglądanie książek w poszukiwaniu najlepszego przepisu. To drugie jest chyba jeszcze gorsze.
Po czwarte – jak być może pamiętasz (chociażby z cyklu PRACA) przez ostatnie 8 miesięcy nie pracowałam, Michał był na wychowawczym, a dzieci na edukacji domowej. Słowem – jedliśmy w domu, a ja miałam czas na gotowanie.
Mnóstwo zalet i jedna wada
No i właśnie dopiero w tym kontekście mogę mówić o wadach i zaletach takiego rozwiązania DLA MNIE.
Bo po pierwsze – jak pisałam we wpisie o babskich spotkaniach (pamiętasz?), konieczność (a raczej chęć!) przyrządzenia dobrej kolacji dla najbliższych przyjaciółek sprawiła, że zaczęłam odnajdywać w gotowaniu radość. Ale też za sprawą tej książki. Z bardzo prostej przyczyny. Gdy coś robisz regularnie, zaczynasz się z tym oswajać. Zaczynasz się przyzwyczajać do pewnych ruchów, schematów działania. A potem zaczynasz się tym bawić, eksperymentować…
Po drugie – wciąż do gotowania potrzebuję przepisu, ale czuję o wiele większą swobodę. Nadal gotowanie bywa dla mnie stresujące. Szczególnie, gdy za pół godziny mają przyjść goście, a ja jestem z rozsypce. Nawet jeśli są to najbliżsi znajomi, którzy mogliby mi pomóc w tym gotowaniu. Nie, ja muszę mieć spokój, żeby móc wczytać się w przepis, sprawdzić czy o wszystkim pamiętałam itd. Dlatego tak lubię, gdy w spisie składników jest informacja, jak je przygotować. Bo najpierw rozstawiam miseczki z pokrojonymi warzywami, wyciągam wszystkie potrzebne przyprawy, butelki z octami, olejami i miodem… Pracuję dość wolno, uważnie. Ale coraz bardziej pewnie. Czuję ogromną różnicę po tym roku.
Po trzecie – Problem wymyślania nie zniknął, bo nie mogę całego menu oprzeć na tej książce (dlaczego – o tym za chwilę), ale zawsze gdy planuję posiłki na cały tydzień wybieram 1-2 przepisy z niej i o tyle mam mniej wymyślania. A skoro idę po kolei, odpada problem wertowania.
Po czwarte – choć oboje zaczęliśmy pracę nadal jadamy w domu, a dzieci nadal są w edukacji domowej. Pracuję tylko w 2 dni w tygodniu, więc wciąż mam czas na gotowanie. Dlatego nie przeszkadza mi czasochłonność niektórych przepisów.
Same zalety, nie… No właśnie nie do końca. Bo jest jeden „mały” szkopuł. Tytuł książki nie wziął się znikąd. „Jeden garnek” oznacza takie gotowanie, aby za jednym razem zabrudzić jak najmniej naczyń. Bo to oznacza mniej mycia, co oszczędza nasz czas, pieniądze i planetę. Zresztą dania „jednogarnkowe” nie są przecież niczym nowym. Problem polega na tym, że mój młodszy syn ich nie znosi. Nie wiem skąd to się wzięło, ale A. musi mieć klasyczny trójpodział – „kotlet”, „ziemniaki”, „surówka”. A ponieważ nie jadamy w domu mięsa pod hasłem „kotlet” lądują wszelkie jego zamienniki, zamiast gotowanych ziemniaków może być ryż czy kasza lub dowolna inna forma ziemniaków (najchętniej frytki), a zamiast surówki pojawią się dowolne warzywa, w dowolnej konfiguracji. Ale wciąż są to trzy oddzielne składniki. Dlatego też w pewnym momencie A. zaczął bojkotować wszystkie przepisy z książki, niezależnie od tego czy były dobre czy złe. Jak tylko ściągałam ją z półki, twierdził, że on tego nie zje.
Prawda jest taka, że czasami faktycznie miał rację. Nie każdy przepis nam spasował, nie każdy udało mi się dobrze odtworzyć. Nie umiałabym wymienić kilku supersprawdzonych przepisów, które na pewno będą Ci smakować (nie pytaj nawet). To jedzenie było… dobre, pożywne i zdrowe. Ale to nie tak, że codziennie fajerwerki. Szanując więc potrzeby i zachcianki mojej rodziny – dawkowałam sobie i im tę książkę. Ale i tak dobrnęłam do jej końca…
Pieczone marchewki z fasolą i wiejską salsą
Dziś zrobiłam ostatnie danie. Zostało mi jeszcze kilka przepisów na ciasta (jak na złość w międzyczasie rzuciłam cukier) oraz przepisy z działu Jedno warzywo (zostawiam je sobie na „czarną godzinę”). Po drodze odrzuciłam może 2-3 przepisy, które wydały mi się zbyt przekombinowane lub kluczowe składniki były niedostępne.
Co teraz? Myślę, że będę wracać do tej książki od czasu do czasu. Ten rok był też okazją do przedyskutowania ogólnych zasad żywieniowych w naszym domu. Wiem, co lubią moi domownicy, a czego nie. Wiem też, czego ja potrzebuję, co niekoniecznie pokrywa się z ich preferencjami. Myślę, że wypracowaliśmy jakiś kompromis. Choć wiadomo, że dzieci mają swoje fazy. F. większość lata jechał na owocach, a A. krytykował każdy możliwy posiłek, jednocześnie domagając się co chwila kolejnego. Na szczęście coraz częściej to właśnie on przejmuje gotowanie, więc jest szansa, że część obiadów też będę mieć z głowy. W końcu już niedługo kończy 9. lat!
PS Oglądał_ś już najnowszy sezon „The Bear”? Czy tylko mnie przeraża co tam się dzieje? Mam na myśli wykwintne restauracje, nie serial. Bardzo lubię sposób, w jaki jest nakręcony, choć wiem, że nie wszystkim taka konwencja może odpowiadać. Ale to marnotrawstwo, traktowanie ludzi i robienie z jedzenia sztuki dla sztuki mnie autentycznie przeraża.