Staram się nie myśleć o tym w tych kategoriach, ale samo się ciśnie. Kto czyta moje wpisy od początku roku wie, że było ciężko. Na bezrobociu jestem od ośmiu miesięcy. Cieszę się, że ten okres w moim życiu się kończy. Cieszę się na to, co idzie. A jednocześnie bardzo się boję.
Osiem długich miesięcy
Działalność zamknęłam z ostatnim dniem poprzedniego roku, więc oficjalnie na bezrobociu jestem od ośmiu miesięcy. Najgorsze były pierwsze trzy. Intensywnie poszukiwałam pracy, ale też pomysłu na siebie. A później to już tylko pracy. Byłam gotowa wziąć wszystko, byle tylko pracować. (O moich zmaganiach możesz poczytać w tekście „Specjalista ds. utrzymania czystości w pomieszczeniach sanitarnych”).
Jedynym światełkiem w tunelu była moja przyjaciółka, która namawiała mnie na pracę jako nauczyciel przedmiotów zawodowych. Tak, to było światełko w tunelu, ale ja czułam się jak Shrek, któremu osioł krzyczy: „A jak zobaczysz tunel, to nie idź w stronę światła!”. Długo walczyłam sama ze sobą, żeby uznać, że… przecież i tak skończę w edukacji. Bo zawsze tak jest. (Pisałam o tym w „Muszę Ci coś wyznać. Jestem edukatorką”). Poszłam więc w stronę tego cholernego światła…
To w ogóle jest ciekawa historia, bo gdy w końcu zdobyłam się na to, żeby złożyć papiery w szkole, dowiedziałam się, że… szukają kogoś do przedmiotów budowlanych. Zaliczyłam więc kolejnego doła („Nawet tu jestem niewystarczająca…”), ale to pociągnęło za sobą kolejne działania. Bo oto mój Michał, który zgodnie z planem miał „zostać w domu” i szukać zleceń, stwierdził, że przecież on mógłby uczyć przedmiotów budowlanych. Napisał więc swoje pierwsze w życiu CV (!) i złożył je w dwóch miejscach. Po dwóch dniach (!!) został zaproszony na rozmowę i… dostał pracę (!!!). Możesz sobie tylko wyobrazić, jak to było wkurzające! W kontekście tych wszystkich miesięcy poszukiwań i stresu… Ale jednocześnie jakie wyzwalające! Jeśli mi się nie uda – mamy przynajmniej jedną pensję.
Ostatecznie mi również udało się zdobyć pracę (obietnicę pracy, bo w kwietniu niewiele jeszcze było wiadomo). Odetchnęliśmy z ulgą. Do rozpoczęcia pracy zostało jednak parę dobrych miesięcy. Przeliczyliśmy kasę i uznaliśmy, że do września styknie. Nie szukamy więc dodatkowych zleceń, poza tym co mamy. Wykorzystamy ten czas na dokończenie remontu, porządki, przygotowanie się, spokojne dokończenie roku szkolnego z chłopakami, a potem wakacje!
W międzyczasie musiałam też przetrawić pomysł, że wracam do architektury krajobrazu. Co prawda w trochę innej odsłonie, ale jednak. Bardzo pomogła mi w tym moja „Naiwność”, o której pisałam jakiś czas temu. Ta umiejętność wskrzeszania w sobie iskierek ciekawości, niezależnie od tematu, którym się zajmuję. A potem już rozkręciłam się na dobre… Uczę się jak uczyć. (Przeczytaj „Jeśli można coś wytłumaczyć przez zabawę, dlaczego robić to inaczej?”) i „chwytam sens” wszystkich drobnych działań. Założyłam nawet z tej okazji ogródek na podwórku!
Uroki bezrobocia
Gdy już wiedziałam, że praca na nas czeka, mogłam odetchnąć z ulgą i skupić się na innych sprawach. Kolejne miesiące upłynęły mi więc na uczeniu dzieci, zwykłych domowych czynnościach, na które wreszcie miałam wystarczająco dużo czasu (w końcu polubiłam gotowanie!), na wakacyjnych wyjazdach (Berlin, Trójmiasto, Tatry – kolejna porcja linków) i mocno zaległych wizytach u lekarzy (w pewnym momencie ten temat wysunął się na pierwszy plan, niestety – poczytaj). Ale, ale… zapomniałabym o moich eksperymentach rękodzielniczych – „Sashiko, blackwork i visible mending”, a także barwienie tkanin, szydełko i parę innych.
A jednak, mimo że sporo się działo przez te miesiące, naszła mnie kiedyś myśl, że marnuję czas. Że przecież miałam tyyyyyle miesięcy… Że mogłam je lepiej spożytkować. Ach, naprawdę „uwielbiam” takie dyskusje w swojej głowie, kiedy sama siebie próbuję wpędzić w poczucie winy. Nie mam pojęcia, dlaczego sobie to robię…
Wzięłam więc notatnik (to najlepszy sposób na „rozmowy” ze sobą i jednocześnie dowód na to, że ten podły głos w mojej głowie nie ma racji) i wypisałam wszystko co zrobiłabym, gdybym wiedziała, że mam od teraz 6 miesięcy, które mogę dowolnie spożytkować. I wiesz co? Większość tych rzeczy naprawdę zrealizowałam!
Co więcej, w pewnym momencie miałam „napad”, jak mówią Czesi. Przyszło mi do głowy tyle pomysłów, które chciałabym jeszcze zrealizować przed końcem wakacji, że aż poczułam się przytłoczona. Wypisałam wszystko z myślą, że potem zdecyduję z czego rezygnuję. I tu również, mimo że lista była dość długa, udało mi się większość zrealizować lub zaplanować czas realizacji (zapowiadam jesień ze skarpetkami na szydełku i przedmiotami z masy papierowej!). Ba, nawet udało mi się wyeliminować cukier z diety. Skąd więc pomysł, że „zmarnowałam czas”?
No dobra, ale chyba już wystarczy…
Przyznam szczerze, że te ostatnie miesiące były bardzo przyjemne. Gdy już wiedziałam, że będę mieć pracę, chłopcy skończyli rok szkolny, ja testowałam kolejne hobby i zajmowałam się domem. Ale też, a jakże, trochę pracowałam – tu pojechałam na warsztaty do Łodzi, tu wymyśliliśmy instalację na festiwal, tu napisałam książeczkę dla dzieci (serio, od września będzie dostępna w Cricotece), tu planowałam lekcje… Wtedy kiedy miałam czas, robiąc przerwę na gotowanie obiadu i wyprawienie dzieci na piłkę.
Ale już chyba wystarczy. Czas oczekiwania jest męczący. Podobnie jak niepewność. Nadal bardzo wielu rzeczy nie wiem i choć mam ogromne doświadczenie warsztatowe – stresuję się. Muszę też zmierzyć się z rzeczywistością szkolną – formalnościami, systemem działania, zwyczajami – czego nie musiałam robić jako warsztatowiec z zewnątrz. Jest jednak coś, czego boję się najbardziej…
Co z tą wolnością?
Jak pisałam niedawno przepełnia mnie takie „dziwne uczucie”. Po raz pierwszy po 15 latach „bycia na swoim”, ale też życia po swojemu, idziemy na etat. A co ze spontanicznymi wyjazdami? Co ze wspólnymi śniadaniami? Jak umówić się na wizytę lekarską? Co z fajnymi zleceniami? Konferencjami i targami? Jednym słowem – jak żyć?
Tak, nie będę ukrywać, najbardziej boję się tej utraty swobody i wolności. Boję się, bo to duża zmiana. Ale czy naprawdę będzie mi tego brakować? Bo co za nią stoi?
Po pierwsze – ciągła obawa o to, czy w przyszłym miesiącu też będą klienci. Gdy jest dużo zleceń, bierzemy wszystkie, bo nigdy nie wiadomo, co będzie potem i zapier*amy od rana do wieczora, żeby się wyrobić. A gdy zleceń nie ma, zamiast odpocząć i pojechać na wakacje, zajmuję się głównie martwieniem się i robieniem dziwnych ruchów, żeby tylko przyciągnąć kolejnych klientów. Boże, jak pomyślę ile czasu i energii poświęciłam na kolejne „genialne” pomysły na ulepszenie biznesu. Ile kursów przerobiłam, książek przeczytałam, podkastów przesłuchałam… Zamiast po prostu odpocząć i zebrać siły na nowy sezon.
Po drugie – spontaniczne wyjazdy i tak nam się nie zdarzały. Mając własną firmę i dzieci w edukacji domowej teoretycznie jest to możliwe. Ale w praktyce… ciągle jakieś zlecenia lub szukanie zleceń (patrz punkt wyżej), dzieci na zajęciach pozalekcyjnych…
Po trzecie – prawdą jest, że w żadnej pracy etatowej nie zarobisz tyle, ile możesz zarobić we własnej firmie. Znów, teoretycznie! Bo to Ty decydujesz o ofercie, klientach, zleceniach, które bierzesz, skali działania. I zawsze możesz dążyć do lepszej oferty, bogatszych klientów, ciekawszych zleceń. Tylko że ja już nie mam siły. Na to ciągłe testowanie, eksperymentowanie, podnoszenie poziomu, „wychodzenie ze strefy komfortu”. Po prostu, nie mam siły. A gdy tego nie robisz, gdy pracujesz na minimalnym poziomie, zajmując się tylko tym, co jest, nagle okazuje się, że pracujesz nie dla siebie, tylko dla ZUSu, Urzędu Skarbowego, pracowników, pośredników… I dla Ciebie nie starcza lub musisz dopłacać. Więc znów musisz próbować, kombinować, po raz kolejny kalkulować. Nie zrozum mnie źle, nadal uważam, że dla wielu osób własna działalność to najlepsze rozwiązanie. Sama przez wiele lat nie wyobrażałam sobie innego.
Po czwarte – swoboda i brak szefa nad głową oznacza, że musisz podejmować setki decyzji każdego dnia. Gdy prowadzisz własną firmę od Ciebie zależy WSZYSTKO. I nie, to nie jest zachęta, tylko ostrzeżenie. To, co na początku jest fajne, potem robi się, delikatnie mówiąc, uciążliwe. To jak z gotowaniem obiadów dla całej rodziny. Najgorsze wcale nie są zakupy czy stanie przy garach, ale… wymyślenie, co dziś na obiad. Znasz to, prawda? Z drugiej strony – w pracy nauczyciela mam plan nauczania i podstawę programową, mam wyznaczone godziny pracy. Nie muszę zastanawiać się za każdym razem, co dziś zrobimy. Ale też mogę zdecydować o tym, jak to zrobimy. Ta swoboda, której potrzebuję do życia jak powietrza, nadal jest.
Po piąte – moim priorytetem było znalezienie takiej pracy, aby móc ją pogodzić z edukacją domową dzieci. Gdybym miała iść na pełen etat, pięć dni w tygodniu, z pewnością byłoby to o wiele trudniejsze. A w zasadzie oznaczałoby, że dzieci muszą iść do szkoły, czyli jeszcze więcej zamieszania, stresu i zmian. Udało nam się ustalić taki grafik, żebyśmy mogli pracować na zmianę – ja dwa dni w tygodniu, Michał w trzy INNE dni. Możemy więc kontynuować przygodę zwaną edukacją domową.
Z radością i nadzieją
Żegnam się więc z tą moją wolności, ale i z wszystkim jej mniej fajnymi konsekwencjami. Pełna obaw, ale i nadziei zaczynam nowy rozdział w swoim życiu!
koniec
To ostatni wpis z cyklu PRACA (kliknij, żeby zobaczyć wszystkie). Hmm, ten cykl chyba powinien nazywać się „szukanie pracy”. Tak, czy owak – od teraz stawiam na inne treści. W kolejnych miesiącach poczytasz o edukacji, rękodziele i projektowaniu.
Czasami etat też daje trochę wolności. Np. daje wolną głowę poza godzinami pracy. Chyba przy własnej działalności dużo trudniej te dwie rzeczy podzielić. Powodzenia